Wreszcie słońce, a w ślad za tym zajęcia terenowe. Dzisiejszą lekcję zdominował mysi zadek. Ta mysz zachowała się tak, jak to często robią małe dzieci – chowają głowę i myślą że są niewidoczne. No bo przecież one nie widzą, w związku z czym inni też ich nie widzą. Podobnie robi mój kotek. Gdy goni go piesek Daszka, kot wskakuje mi na kolana i chowa główkę pod moje ramię. Tak czuje się bezpieczny. Ja pod presją takiego zaufania bronię kotka, podobnie jak lwica swoje młode.
Pogoda we wrześniu jest kiepska i nie sprzyja wyjazdom w teren, dlatego zgłasza się mało grup na zajęcia. W zeszłym roku o tej porze wrzało jak w ulu, a teraz cisza, spokój. Prawdę mówiąc męczy mnie ta sytuacja. Wolę jak się dużo dzieje.
Dopadła mnie choroba i pięć dni przesiedziałam w domu. Wymyślam sobie różne zajęcia. Najpierw zaczęłam gmerać w moim łączu internetowym, ostatecznie coś poprzestawiałam i na dodatek zostałam odcięta od sieci. A więc nie mogłam zamieścić wpisu na blogu, odbierać poczty, sprawdzać stanu konta…
Spędziłam dzisiaj fantastyczne trzy godziny z uczniami klasy czwartej szkoły podstawowej. Mam nadzieję, że uczestnicy zajęć odebrali je podobnie. Myślę jednak, że jeżeli będą je oceniać przez pryzmat burczących brzuchów to mogą mieć inne wrażenia. Dzieci często dopytywały się o przerwę na zjedzenie śniadania, a ja nie wyjaśniając przyczyn odpowiadałam, że o godzinie 13 skończymy zajęcia i będą mogły zjeść posiłek.
Od kilku/kilkunastu lat się tam wybierałam, a od mojego miejsca zamieszkania jest to naprawdę niedaleko. Zdarzało się, że jadąc pociągiem do Warszawy przejeżdżałam przez tę miejscowość. Nigdy jednak nie wysiadłam.
Dzisiaj wspólnie z dwiema koleżankami spędziłyśmy trzy godziny z podopiecznymi domu dziecka. Rano wypełniłyśmy po brzegi samochód różnorodnym sprzętem i wyruszyłyśmy. Bardzo się denerwowałam… Wszystko niby perfekcyjnie dopracowane, jednak nowa, nieznana grupa... Okazało się, że moje koleżanki również to spotkanie przeżywały. Jednak obawy były nieuzasadnione, wszystko przebiegło zgodnie z programem. A co najważniejsze, uczestnicy zajęć byli zadowoleni. Mam nadzieję, że rozbudziłyśmy w nich zainteresowania przyrodnicze. A nawet jeżeli okaże się że na krótko, to nic, spędzili wartościowo trzy godziny.
Ogłoszono konkurs, w ramach którego mogę starać się o środki na zrealizowanie programu edukacyjnego. Fiszkę projektu miałam gotową już w dniu ogłoszenia projektu. Nie było to spowodowane moją gorliwością, lecz sugerowała to Pani z biura doradczego.
15 lipca opisywałam akcję zakładania barci. O naszej hodowli dowiedzieli się lokalni pszczelarze i ostatnio złożyli nam, a właściwie pszczołom wizytę. Jeden z Panów wjechał w koronę drzewa na wysięgniku i po oględzinach wnętrza barci bardzo się zatroskał. Stwierdził, że trzeba pszczoły przygotować do zimy i należy to zacząć robić już teraz. Różne zabiegi decydują o liczbie pszczół w rodzinach, ich wieku i kondycji. Na początek do barci został wstawiony litrowy słój ze specjalnym syropem glukozowo - fruktozowym. Pszczelarze przyjadą ponownie w najbliższym tygodniu, sprawdzą czy owady zaczęły gromadzić pokarm na zimę i zostaną do barci wstawione kolejne porcje syropu.
W lesie zrobiło się gęsto od ludzi z koszami, torbami, kobiałkami… Żegnaj spokoju! Przynajmniej na jakiś czas. Podziwiam pasję tych ludzi. To nie jest zbieranie tylko w celach komercyjnych, widać tu zapał, konkurencję… Kto będzie w lesie pierwszy? Kto zna lepsze miejsca? Kto zebrał więcej?
Ten dzień spędziłam w Zoo Safari. Nie musiałam jechać daleko, mieści się 80 kilometrów od mojego miejsca zamieszkania – w Borysewie koło Poddębic. Obiekt robi niesamowite wrażenie, zgromadzono tu około 300 zwierząt 60 gatunków. Reprezentują faunę 5 kontynentów. Na łąkach przylegających do rzeki Ner, na powierzchni 22 ha, urządzono przestronne wybiegi dla zwierząt. Wyróżnia je wyjątkowa aranżacja przestrzeni. Poruszanie się wśród dzikich zwierząt dostarcza dużo emocji.
Ostatnio sporo włóczyłam się po lesie, przy okazji robiłam zdjęcia. Pewnego razu zwróciłam uwagę na dziwny zwój. Był przewiązany zielonymi taśmami. Wyglądał tak, jakby ktoś zgarnął ściółkę i zrobił z niej walec. Było to podejrzane, przecież ściółki nie wolno z lasu wywozić. W związku z tym wykluczyłam, że jest to zgarnięta ściółka. Jak nie ściółka, to co? Pokazałam zdjęcie w nadleśnictwie, też nie wiedzieli. Podejrzewali, że może to być zwinięta siatka do grodzeń, w której oczka powpadały liście.