W związku ze staraniami naszej Dyrekcji Regionalnej o uzyskanie certyfikatu FSC doszło nam trochę pracy nie tylko na papierze ale i w terenie. Musimy bowiem wykazać odpowiedni poziom bioróżnorodności i tym samym udowodnić certyfikatorom, że w naszym nadleśnictwie wszystko jest zgodne ze standardami europejskimi. Wprawdzie daty audytu jeszcze nie znamy, ale przygotowania idą pełną parą. Nie jest to wcale takie złe – dobrze będzie wiedzieć, że wszystko działa tak, aby satysfakcjonować nie tylko nasze władze ale i zewnętrznych urzędników, a w szerokiej perspektywie również i społeczeństwo.
Śnieg się topi, przyszła odwilż. Wprawdzie jeszcze wieczorem wszystko zamarza, ale z dnia na dzień białego jest coraz mniej. Za to wody coraz więcej. Unosi ona ze sobą wysypujące się właśnie o tej porze roku nasiona olchy i zabiera w dalszą lub bliższą podróż.
Kiedy w trakcie ostatniego weekendu jechałem przez las – dodam że nie mój – moją uwagę przyciągnął stos drewna. Nie jednak swoim kształtem czy zasobnością, ale ... dekoracją.
Robota rozkręca się powoli, umowy z usługowcami już wprawdzie podpisane, pilarze w lesie pracują, ale ponieważ nie ma zbyt wielu kupców na drewno nie ma też dużego ruchu w interesie, mam trochę czasu na pracę kancelaryjną.
W lesie głodno i chłodno – śniegu dużo, mróz też trzyma, może nie duży, ale zawsze te kilka stopni poniżej zera jest. Ale zwierzyna najwyraźniej się przystosowuje – zima przecież w naszym klimacie jest zjawiskiem normalnym. Na łące za leśniczówką codziennie rano widzę jak pasie się chmara jeleni. No, „pasie się” to dużo powiedziane, ale trawę spod śniegu wygrzebują. Tropów wszędzie jest co niemiara – naprawdę widać, że wszyscy leśni mieszkańcy ruszyli w poszukiwaniu jedzenia. Niektórzy muszą w swojej diecie wprowadzić zmiany, żeby przeżyć. Inni, którzy nie są w stanie takich zmian wprowadzić, migrują w poszukiwaniu odpowiedniego pożywienia.
Śniegu nasypało fest, i bardzo dobrze. Liczę że wymrozi wszystkie zarazki, a przy okazji trochę komarów ... Zrobiłem większe zakupy, żona upiekła chleb, ogrzewanie działa, więc zima mi niestraszna.
Rano poszedłem do stajni i okazało się że właśnie teraz, kiedy mróz trzyma, urodził się koźlak. Kiepsko sobie wybrał termin. Przyjechał najwyraźniej z ciepłych krajów – jego matkę kupiłem jesienią w innym rejonie Polski i wiedziałem, że będzie miała małe w środku zimy. Tyle że zima zimie nie równa. Naprawdę warunki życia (w sensie zarówno temperatur w stajni jak i na zewnątrz) mają ogromny wpływ na kozią biologię – reszta moich kóz będzie się kocić dopiero w kwietniu, kiedy już jest prawie ciepło i zaczynają wychodzić na zewnątrz. Dostosowały swój rytm biologiczny do rytmu przyrody w otoczeniu w taki sposób, żeby prawdopodobieństwo przetrwania potomstwa było jak największe.
Śnieg leży od Wigilii. Za oknem dwadzieścia stopni mrozu. Tak naprawdę to przecież w styczniu raczej normalne, ale chyba się od takiej zimy jakoś przez ostatnie lata odzwyczailiśmy...