Walka z szerszeniami

Niedawno odkryłem na strychu nad stajnią gniazdo szerszeni. Zobaczyłem je właściwie przypadkiem w trakcie układania siana. Podniosłem głowę do góry i... zamarłem. Wysoko, tam gdzie zbiegają się obie połacie dachu, wisiała spora półkula. Wyglądała jak szary, papierowy abażur. Od spodu widać było plastry z komórkami. Chciałem zrobić zdjęcie, ale było po pierwsze za ciemno, a po drugie - trochę strach.
25.08.2007

Niedawno odkryłem na strychu nad stajnią gniazdo szerszeni. Zobaczyłem je właściwie przypadkiem w trakcie układania siana. Podniosłem głowę do góry i... zamarłem. Wysoko, tam gdzie zbiegają się obie połacie dachu, wisiała spora półkula. Wyglądała jak szary, papierowy abażur. Od spodu widać było plastry z komórkami. Chciałem zrobić zdjęcie, ale było po pierwsze za ciemno, a po drugie - trochę strach.

Pomyślałem, że spróbuję poradzić sobie z nimi sam. W zeszłym roku szerszenie założyły gniazdo w nieużywanej przez ptaki budce lęgowej. Wtedy pomogła duża ilość wody - włożyłem do budki gumowy wąż do podlewania ogrodu. Gniazdo zostało zniszczone, szerszenie się wyniosły, ale nie od razu. Przez kilka dni jeszcze krążyły po okolicy, a wieczorem zlatywały się do lampy przed domem.

Tym razem nie mogłem zastosować pomysłu z wodą. Pomyślałem, że skoro lecą do światła, wystarczy powiesić przy lampie na strychu dużo lepów na muchy, a problem przynajmniej częściowo się rozwiąże. Niestety okazało się, że lep, który człowiekowi skutecznie skleja palce, dla tych owadów nie stanowi problemu. Spacerowały po nim, jakby był zwykła tasiemka. No, kilka może się bardziej okleiło, te spadły na ziemię i próbowały się wyczyścić. Niektórym się udało. Szerszenie są nieprawdopodobnie silne.

Uświadomiłem też sobie, że nie powinienem chodzić w nocy po podwórku z latarką czołową - spotkanie z szerszeniem mogłoby mieć fatalne skutki. Człowiek uczulony na jad tego owada po użądleniu może nawet umrzeć.

Zdecydowałem się zadzwonić do straży pożarnej. Strażacy mają obowiązek pomagać w takich sytuacjach. Trzeba przyznać, że zareagowali dość szybko - zjawili się, według zapowiedzi, po jakichś dwóch godzinach od zgłoszenia. Dwaj ubrali się w specjalne skafandry, zabezpieczające ich od stóp do głów. (Gumowe buty i rekawice, kombinezon oraz dopinany do niego kapelusz z siatką.) Najpierw obejrzeli gniazdo, potem wciągnęli na strych drabinę, owinęli kokon workiem i zerwali go z belki. Po wyniesieniu na podwórko zanurzyliśmy worek w wiadrze z wodą i przycisnęliśmy kamieniami. Chcieli go zabrać ze sobą, ale poprosiłem ich żeby zostawili, to obejrzę sobie to gniazdo dokładnie jak szerszenie się potopią. Następnego dnia wyjąłem worek z wody i miałem do niego zajrzeć, ale musiałem pojechać do lasu i całkiem o nim zapomniałem. Zajrzałem po południu - owady na słońcu obeschły i... zaczęły się ruszać! Dobrze, że worek był zawiązany. Czym prędzej znów włożyłem go do wody. Wyjąłem po kolejnej dobie. Co było w środku? W około trzylitrowej pojemności kokonie było około stu dorosłych osobników. Na zewnątrz pozostało drugie tyle - co najmniej. Pochowały się w szparach dachu, wciąż jeszcze latają po podwórku. Wewnątrz kokonu znajdowały się trzy plastry wypełnione białymi, grubymi larwami mającymi ok. 2-3 cm długości. Samych larw było około trzystu. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby wszystkie one przekształciły się w dorosłe osobniki...

Znajoma pszczelarka, która ma pasiekę jakieś 300 metrów od lesniczówki, kiedy opowiedziałem jej tę historię, powiedziała, że szerszenie polowały na pszczoły. Dobrze że udało się ich pozbyć - mam nadzieję że tym razem na dobre.