Maturalne rozterki

w dniu ogłaszania list kandydatów przyjętych na studia zawiesiły się serwery chyba wszystkich uniwersytetów w kraju i długo trzeba było czekać aż się odwieszą. Kto nie dostał się w pierwszej turze (wiadomo, dostawali się najlepsi, z wynikami bliskimi 100 procent z każdego przedmiotu branego pod uwagę), zaczynał gryźć paznokcie...
30.07.2010

w dniu ogłaszania list kandydatów przyjętych na studia zawiesiły się serwery chyba wszystkich uniwersytetów w kraju i długo trzeba było czekać aż się odwieszą. Kto nie dostał się w pierwszej turze (wiadomo, dostawali się najlepsi, z wynikami bliskimi 100 procent z każdego przedmiotu branego pod uwagę), zaczynał gryźć paznokcie...

Gdybym w tym roku zdawał maturę, a potem próbował dostać się na studia, nie wiem, czy bym to wytrzymał nerwowo. W mojej rodzinie tak się złożyło, że w tym roku była trójka maturzystów. Pomijając sam stres tychże właśnie osobników – oraz ich rodziców – cieszyłem się, że póki co mnie to nie dotyczy, a ze swojej matury pamiętam już same fajne chwile.

O tym, co myślę na temat egzaminu maturalnego w nowej formule oraz stopnia w jakim odzwierciedla on faktyczną wiedzę młodych ludzi – zamilczę. Mądrzejsi ode mnie zużyli już na to od czerwca tony gazetowego papieru.

Ale po otrzymaniu wyników matury – procentowych z każdego przedmiotu – okazało się, że prawdziwy stres dopiero się zaczyna. Maturzyści nie znając jeszcze swoich wyników musieli dokonać rejestracji (ha ha – i oczywiście opłaty) na wybrane kierunki studiów (80 PLN od kierunku). Potem w dniu ogłaszania list kandydatów przyjętych na studia zawiesiły się serwery chyba wszystkich uniwersytetów w kraju i długo trzeba było czekać aż się odwieszą. Kto nie dostał się w pierwszej turze (wiadomo, dostawali się najlepsi, z wynikami bliskimi 100 procent z każdego przedmiotu branego pod uwagę), zaczynał gryźć paznokcie. Po mniej więcej dwóch tygodniach, kiedy udało się uniwersytetom dojść do ładu z realnymi listami kandydatów (wiadomo, że każdy rejestrował się na mniej więcej dziesięć kierunków) którzy zostali przyjęci i dostarczyli wymagane dokumenty w terminie – była druga tura, czyli listy wolnych miejsc. Potem trzecia, etc. Cały proces rekrutacji wciąż trwa. Wymaga jednak żelaznych nerwów i szybkiego łącza internetowego, bo dodzwonienie się do dziekanatu – zupełnie jak za moich czasów – graniczy z cudem. Gratuluję niniejszym wszystkim, którzy w tym roku dostali się na studia. I nie dostali zawału.