Syberiada rodziny gajowego Opałki

W lutym przypada 83. rocznica pierwszej deportacji Polaków z Kresów Wschodnich na Sybir.
09.02.2023 | Edward Orłowski

W lutym przypada 83. rocznica pierwszej deportacji Polaków z Kresów Wschodnich na Sybir.

Po północy 10 lutego 1940 roku aresztowano, a następnie wywieziono na Syberię setki tysięcy mieszkańców terenów Polski zajętych w 1939 r. przez Związek Sowiecki. Wśród deportowanych znaleźli się pracownicy administracji leśnej wraz z rodzinami. Wielu nie przetrzymało życia w warunkach srogiej zimy i katorżniczej pracy w kopalniach i przy wyrębie tajgi.

Podkreślić należy, że leśnicy, zarówno ci zatrudnieni w strukturach Lasów Państwowych jak i w dobrach prywatnych, przeszli w latach trzydziestych ubiegłego wieku szkolenie obronne w ramach Przysposobienia Wojskowego Leśników. Okupanci wiedząc, że po klęsce wrześniowej, ta przeszkolona i patriotyczna grupa zawodowa jest elementem zdolnym do prowadzenia sabotażu i dywersji przeciw okupantowi, a także organizowania struktur podziemia i partyzantki w terenach leśnych, za wszelką cenę chcieli pozbyć się tego zagrożenia. To stąd leśnicy znaleźli się w pierwszej grupie społeczeństwa polskiego, którą dotknęły zsyłki. Do tej pory brakuje wyczerpujących opracowań o stratach poniesionych przez leśników zesłanych w głąb ZSRR. Informacje na temat skali deportacji są jeszcze niedostępne.

Według wspomnień sybiraków enkawudziści nocą otaczali budynki mieszkalne nadleśnictw oraz „rozrzucone” w terenie leśniczówki i gajówki, po czym wszystkie tam przebywające osoby po szybkiej rewizji w domu i pomieszczeniach gospodarstwa, odczytaniu decyzji władz o zesłaniu i nakazie zbierania się i spakowania, przewozili saniami pod eskortą na stację kolejową. Tu oczekiwał podstawiony skład „bydlęcych” wagonów, przystosowanych do przewozu ludzi w prymitywnych warunkach. To przystosowanie wagonów towarowych polegało na prymitywnych udogodnieniach: wycięty w podłodze otwór do załatwiania potrzeb fizjologicznych, wstawione zbite z żerdzi i desek prycze i mały żeliwny piecyk z zapasem drewna na kilka dni, od którego wagony te wzięły prześmiewczą nazwę „tiepłuszki”. Tylko niektórym udało się przetrwać lata zsyłki i wrócić do kraju. Po większości z nich ślad zaginął, a losy ich katorgi i syberyjskiej tułaczki są nieznane. Tysiące leśników i ich najbliższych, których nawet personalia nie są ustalone, zmarło i bez godnego pochówku spoczywają w bezkresach Syberii. Ich kości skrywają mchy. 

Z regionu bieszczadzkiego wywózką objęto przede wszystkim leśników z majątków prywatnych własności ziemskich. O niektórych deportowanych leśnikach można napotkać wzmianki w opublikowanych wspomnieniach ich potomnych. Z tych skromnych materiałów wiadomo, że wraz z rodzinami wywieziono m. in. gajowych i leśniczych pracujących w bieszczadzkim regionie na wschód od Sanu: Rogalskiego Franciszka z Leszczowatego, Misiewicza Michała ze Stańkowej, Ząbka Stanisława z Ropienki, Wołoszczaka Władysława z Woli Michowej, Spyrę Jana z Olchowiec, Łozowskiego Karola z Bykowiec, Borsuka Eliasza z Wojtkowej, Michalskiego Tadeusza ze Seredniego Małego, Krowiaka Ignacego z Wesołej, Węclewicza Józefa spod Birczy, Nowaka Izydora z Uherzec, Wołoszyna Macieja z Tyrawy Wołoskiej, Wójtów Antoniego z Myczkowiec. Nie przepuszczono przede wszystkim personelowi państwowych nadleśnictw Berehy, Dobromil, Michowa i Starzawa, położonych blisko Ustrzyk Dolnych. Tej nocy z łóżek wyciągnięto też rodziny leśników, zamieszkałych w gajówkach i leśniczówkach  z terenu tych nadleśnictw. Wywieziono praktycznie większość, łącznie z nadleśniczymi. Szczątkowe informacje o deportowanych ujawniają, że z okolic Ustrzyk Dolnych na Sybir z rodzinami pojechali m. in. Strach Józef (nadleśniczy), Jedliczka Aleksander, Jędrzejewski Józef, Kiendzinski Witold, Klementowski Wacław, Kopałko Ludwik, Laszkiewicz Walerian, Sodoma (imię nieznane), Szymoniak (imię nieznane), Wieja (imię nieznane), Opałka Piotr.

Losy wojenne rodziny tego ostatniego, gajowego pracującego w państwowym Nadleśnictwie Starzawa k/ Ustrzyk Dolnych, spisała jego bohaterska córka Ludwika Bronisława Opałka. Stąd dowiadujemy się, że pochodzący z Żołyni w powiecie łańcuckim Piotr Opałka, jeszcze przed wojną opuścił rodzinny dom i pojechał wraz z żoną Marcelą i czwórką dzieci Franciszkiem, Elżbietą, Ludwiką i Marianem w Bieszczady do pracy w Lasach Państwowych Okręgu Lwowskiego. Był gajowym w Nadleśnictwie Starzawa i tam też na świat przyszła Stefania, najmłodsza z Opałków. W Starzawie zastała ich wojna. Najpierw wkroczyli Niemcy, ale już 17 września 1939 r. Armia Czerwona wkroczyła w granice Rzeczpospolitej, a 29 września Hitler i Stalin podzielili się Polską i na Sanie ustanowiono granicę. Na tych terenach granica przebiegała brzegiem Sanu, a cała tzw. Zachodnia Ukraina 2 listopada 1939 r. została przyłączona do ZSRR. Mieszkańcom nadano obywatelstwo sowieckie, rozpoczęło się również przymusowe wcielanie mężczyzn z tych terenów do Armii Czerwonej. Rozpoczęły się też masowe wywózki na Sybir. Był dzień 10 lutego 1940 r. kiedy rodzinę Piotra Opałki – gajowego, doskonale znającego lasy, którymi się opiekował załadowano do towarowego wagonu na stacji w Chyrowie. Nie pomogło, że gajowy był chory i gorączkoawł, wyciągnęli go z łóżka. W wagonie znalazło się też kilka innych rodzin – w sumie było ok. 40 osób. Wtedy drzwi wagonu zaryglowano. W domostwie pozostały zwierzęta domowe, krowy, konie, drób, żywność – zimowe zapasy płodów rolnych, zboże, warzywa, przetwory w spiżarni, posiadany sprzęt gospodarski, umeblowanie, jednym słowem wszystko, na co pracowali całe niełatwe życie. Według władzy radzieckiej gajowy Opałka był niebezpieczny, gdyż mógł być dobrym przewodnikiem dla partyzantki i ukrywania niewygodnych dla nowej władzy ludzi. Docelowym miejscem podróży był posiołek Spust k/Wierchniej Tury, do której dotarli koleją 2 marca mając za sobą około 2800 km drogi. Po rozładowaniu z wagonów dzieci zapytały kolejarza obsługującego pociąg gdzie jesteśmy? Odpowiedzią było pokazanie o oddali pasma gór – to jest Ural. Odwróciwszy się w drugą stronę powiedział: ta ziemia to Syberia. Z Wierchniej Tury kolejką wąskotorową dotarli do Spustu, gdzie był koniec podróży i zakwaterowanie w baraku. Od tej pory barak o dwóch izbach na rodzinę – mieszkały w nim cztery rodziny – był ich domem. Rozpoczął się dla nich i wielu innych rodzin trudny i ciężki los wygnańców. Oprócz najmłodszej Stefanii pracowali w tajdze przy ścince drzew, które okrzesywali z gałęzi, przecinali na kloce odpowiednich wymiarów i układali w mygły. Do grubej warstwy śniegu, niskich temperatur, spadających niekiedy poniżej trzydziestu stopni, trudno się im było przyzwyczaić. Dokuczała też tęsknota za krajem. Karmieni byli czarnym chlebem w ilości 800 g na osobę pracującą – warunkiem otrzymania porcji było wykonanie dziennej normy przerobu drewna w ilości 4,5 m3 na osobę. Niepracujący w myśl dewizy „nie rabotajesz nie kuszajesz” dostawali rację  głodową 200 g chleba. I to miało wystarczyć, aby nie umrzeć z głodu. Na skutek tych warunków ciężko zachorowała Marcela, a potem sam Piotr, ale dzięki lekarce, Rosjance również wywiezionej w latach trzydziestych, która miała ich pod opieką, udało się im przeżyć. Rodzice robili wszystko, aby ratować dzieci. Pozbywali się rzeczy przywiezionych ze Starzawy, które można było wymienić na kawałek chleba, litr mleka czy trochę kartofli, ale i one w końcu zaczęły się wyczerpywać. Rodziców po przebytej chorobie przez jakiś czas nie wyganiali do pracy, pozostawali w domu, ale imali się wszystkiego, aby zdobyć coś do jedzenia. Mimo tego chłopcy przechorowali na kurzą ślepotę, a dziewczyny na malarię. Piotr Opałka – ojciec rodziny zabrał się za pracę rzemieślniczą - szewstwo, którego nauczył się w Żołyni i naprawy walonek oraz butów mieszkańcom leśnego osiedla. Szewcował nocami, w dzień szedł do lasu. Za swoją pracę przy naprawie obuwia otrzymywał ziemniaki, kaszę, olej i cebulę, które były uzupełnieniem racji żywnościowych. Kiedy do Opałków doszła wiadomość, że rosyjskie władze wydadzą tymczasowe zaświadczenia tożsamości, umożliwiające poruszanie się po Kraju Rad, zapadła wśród nich radość, zaczęło się przygotowanie do wyjazdu. Radość była tym większa iż rozmowy na Kremlu doprowadziły do zgody na tworzenie się jednostek Wojska Polskiego. Pierwszy wyjazd był do Krasnouralska, gdzie władze tego miasta wyraziły zgodę na zameldowanie i podjęcie pracy w kopalni miedzi. Kopalnia nie należała do nowoczesnych, większość robót wykonywano ręcznie, praca więc była ciężka szczególnie dla obu sióstr i Mariana. Ojciec z najstarszym synem Franciszkiem traktowali pracę w kopalni jako przejściowe zajęcie przed dalszą podróżą na południe.

Oficjalnie nie było możliwości dostać zgody na wyjazd, gdyż stale brakowało ludzi do pracy w kopalni oraz zarządzeń wykonawczych dotyczących mobilizacji do jednostek polskich. Tymczasem wieści o formujących się w Taszkiencie pierwszych polskich jednostek docierały wszędzie, gdzie tylko znajdowali się Polacy.

Pierwszy z Krasnouralska uciekł Franek. Miał wtedy 20 lat i znalazł się w Swierdłowsku, gdzie przed komisją wojskową odpadł. W pierwszej kolejności brali do wojska mężczyzn posiadających specjalność wojskową, podoficerów zawodowych i oficerów. Można się było domyślać, że była to mobilizacja do  Armii Andersa. Pozostała rodzina dzięki pomocy rosyjskiego oficera uzyskała pozwolenie na wyjazd do Baszkirii, gdzie dostała pracę w kołchozie Nikolsku, odległym o ok. 700 km od Krasnouralska. W czasie tej podróży doszło do spotkania z synem Franciszkiem. W Nikolskim kołchozie siostry Ludwika i Elżbieta zostały zmobilizowane. Elżbieta nie miała 20 lat, a Ludwika nie ukończyła jeszcze osiemnastu. W wojsku od maja 1943 r. był już Franek, o czym doniósł listownie, skończył 21 lat.

W sierpniu 1943 r. pociągiem do Sielc nad Oką siostry ruszyły z punktu zbornego w Baszkirii. Franciszek został przydzielony do kompanii materiałowego zabezpieczenia i szkolony był na zisach i amerykańskich studebakerach jako kierowca, siostry zaś zostały przydzielone do Samodzielnego Batalionu Kobiecego, noszącego imię bohaterki powstania listopadowego – Emilii Plater. Wkrótce rozkazem dziennym wybrano je jako kandydatki do szkoły oficerskiej w Riazaniu, którą ukończyły po 7-miesięcznym szkoleniu. W styczniu 1943 r., gdy obie siostry były jeszcze w Riazańskiej szkole, rodzice donieśli im, że w domu została już tylko Stefania, bo Mariana jako czwartego też poniosło do wojska. Dowiedziały się, że Marian jest w Sielcach, podobno w artylerii i tak został odnaleziony plutonowy Opałka Marian, syn Piotra urodzony w Żołynii w 1923 r. Ta data urodzenia była sfałszowana (faktycznie ma być 1926 r.), aby mógł zostać żołnierzem. W Riazaniu ukończył szkołę oficerską i został skierowany do pułku artylerii. Szlak bojowy całej czwórki rozpoczął się, jak wspomniałem, w Sielcach w styczniu 1943 r., a skończył w momencie zakończenia wojny tj. 9 maja 1945 r. 

Rodziców Piotra i Marcelę oraz najmłodszą Stefę do Polski sprowadziła córka Elżbieta i osiedli z nimi oraz bratem Franciszkiem we Wrocławiu. Stałym miejscem pobytu po wojnie Ludwiki po mężu Rauth była Warszawa, zaś Mariana Gdańsk.   

Ostatnie wspólne spotkanie rodzinny odbyło się 40 lat po wojnie i było okazją do wspomnień o walce w wojnie obronnej i obozie sieleckim nad Oką, gdzie włożyli na siebie mundury polskich żołnierzy.

*

Tułacze losy rodziny gajowego Piotra Opałki w swoich wspomnieniach zatytułowanych „Zanim zostałam żołnierzem …” szeroko opisała córka gajowego – platerówka Ludwika Rauth z/d Opałka oficer Wojska Polskiego, zamieszczone na stronie internetowej  https://kombatantpolski.pl/platerowki/