81. rocznica masowych deportacji polskich leśników na Sybir

W nocy z 9 na 10 lutego 1940 r. odbyły się masowe deportacje polskich leśników przez Związek Sowieckich Republik Radzieckich. Pracownicy przedwojennych Lasów Państwowych oraz ich rodziny trafili do „białych krematoriów”, jak były nazywane obozy pracy przymusowej systemu GUŁAG, gdzie czekała na nich praca przy wyrębie tajgi.
09.02.2021 | Piotr Celej

W nocy z 9 na 10 lutego 1940 r. odbyły się masowe deportacje polskich leśników przez Związek Sowieckich Republik Radzieckich. Pracownicy przedwojennych Lasów Państwowych oraz ich rodziny trafili do „białych krematoriów”, jak były nazywane obozy pracy przymusowej systemu GUŁAG, gdzie czekała na nich praca przy wyrębie tajgi.

Agresja ZSRR na II Rzeczpospolitą w 1939 r. była pogwałceniem obowiązującego prawa międzynarodowego. Związek Radziecki dokonał zbrojnej napaści bez wcześniejszego wypowiedzenia wojny, co było określone w prawie międzynarodowym. Jednym z celów okupacyjnych władz była fizyczna likwidacja polskiej inteligencji, w tym leśników. Pracownicy przedwojennych Lasów Państwowych byli masowo wywożeni na wschód. Agresja ZSRR, wbrew wcześniejszym układom polsko-sowieckim, zapoczątkowała okupację wschodnich terenów Rzeczypospolitej. Według planów najwyższych władz komunistycznych tereny te miały zostać pozbawione polskiej klasy przywódczej.

W dokumentach wymieniono grupy społeczne i zawodowe, z których pochodzili jeńcy i więźniowie znajdujący się w sowieckich obozach oraz więzieniach. Byli to oficerowie armii polskiej, policjanci, straż graniczna, żandarmeria, służba więzienna, pracownicy wywiadu, fabrykanci, posiadacze ziemscy, księża, urzędnicy, dziennikarze, lekarze, prawnicy, działacze polityczni oraz właśnie leśnicy. Część z nich została rozstrzelana w Katyniu i innych, miejscowościach, inni trafili do białych krematoriów”.

Trafiali oni do systemu GUŁAG. Ten konglomerat obozów koncentracyjnych dla przetrzymywania wrogów politycznych partii komunistycznej powstał krótko po rewolucji październikowej. Zgodnie z koncepcją Włodzimierza Lenina wzdłuż wybrzeży Morza Białego miały powstać miejsca odosobnienia gdzie ich więźniowie będą pracowali niewolniczo. Nazwano je Gułagami (Gławnoje uprawlenije isprawitielno-trudowych łagieriej i kolonij) i miały być miejscami internowania osób niepewnych politycznie i mniejszości narodowych.

Rocznica deportacji leśników na Syberię

W 1920 r. było już 107 takich obozów. Szef radzieckiej bezpieki Feliks Dzierżyński uznał, że powstające obozy będą miejscem: „Gdzie praca aresztantów znajdzie zastosowanie, gdzie będą się trudzić panowie żyjący z powietrza albo ci, co nie potrafią pracować bez pewnego przymusu. (...) ten środek kary powinien być stosowany za niesumienność w pracy, za lenistwo, za spóźnienia”.

Ze względu na niski koszt pracy więźniów system obozów szybko stał się sposobem na poprawienie wydajności pracy. Wysoka śmiertelność spowodowała, że potrzebny był stały napływ nowych więźniów. Jednym z najbardziej śmiercionośnych momentów był sam transport. Umieszczenie w bydlęcych, nieogrzewanych wagonach na wielodniową podróż powodowało bardzo wysoki odsetek zmarłych już podczas drogi dojazdowej. Szczególnym problemem był brak ciepłego jedzenia i wody: „W ciągu trwaj trwającej 28 dni podróży, wodę podano nam tylko trzy razy, kiedy pociąg od czasu do czasu się zatrzymywał, by usunąć trupy z wagonów.” czytamy w wspomnieniach polskiego zesłańca.

Dlatego władze ZSRR musiały stale dbać o przypływ nowych osadzonych. Więźniowie obozów koncentracyjnych pracowali przy wyrębie lasów, budowie kolei, stalowni a także wybudowali od podstaw trzy miasta na Syberii: Workuta, Norylsk, Magadan. Z ujawnionej, niepełnej dokumentacji, wynika, że pracownicy Lasów Państwowych najczęściej byli kierowani do prac przy wyrąbie tajgi.  Wraz z rozwojem gułagów coraz częściej praca stawała się synonimem eksterminacji. Szczególnie obóz w Kołymie był uważany za najbardziej surowy i o największej śmiertelności.

Więziony przez 18 miesięcy w gułagu w Karagpolu Gustaw Herling-Grudziński pisał we wspomnieniach: „W pierwszych dniach kwietnia gruchnęła w obozie wiadomość, że przygotowuje się etap na Kołymę. Dopiero dzisiaj, kiedy przeczytałem już wiele książek o niemieckich obozach koncentracyjnych, wiem, że etap na Kołymę był w sowieckich obozach pracy czymś w rodzaju odpowiednika niemieckiej „selekcji do gazu”. (...) Nasz obóz zastygł z przerażenia. W barakach ucichły rozmowy, przy pracy narzekania, ambulatorium opustoszało. Zbliżał się dzień Sądu Ostatecznego i stawaliśmy przed obliczem naszego Pana z pokornymi twarzami, śledząc błagalnym wzrokiem błyskawiczne poruszenia jego miecza.”

Pracowano nierzadko po 10-11 godzin dziennie oraz przy mrozach sięgających minus 50 stopni Celsjusza. Nie tylko surowe warunki i ciężka praca były przyczynami śmiertelności. W samych obozach szczególnie na przełomie lat 30. i 40. mieszano ze sobą uruków, czyli recydywistów, z więźniami politycznymi. Władze obozów przymykały oczy na gwałty, grabieże i mordy popełniane na osadzonych. 

Wysoka śmiertelność wśród internowanych wynikała przede wszystkim z niskich temperatur, małych racji żywnościowych i wycieńczającej pracy. Bardzo rzadko zdarzało się, by więźniowie jedli ryby lub mięso, zazwyczaj była to kasza, zupa warzywna oraz chleb. Czasem w koloniach otrzymywano herbatę, jednakże głównym napojem pozostawała woda.

Więźniowie starali się uzupełnić dietę jagodami i grzybami i kłączami, jednakże za odrywanie się od pracy można było utracić życie. Racje żywnościowe były bardzo niskie, nierzadko stanowiły dwie miski cienkiej zupy oraz 300 gram chleba na dobę. Wysoka śmiertelność wynikała też z wysokich mrozów oraz nieodpowiedniej opieki lekarskiej. Brak witamin i niewłaściwa dieta prowadziły do szkorbutu i omdleń z głodu. Często pielęgniarzem osobowym zostawał jeden z więźniów, któremu dawano do przeczytania zaledwie dwie książki o chorobach.

Zimą w Wierchojańsku niedaleko Kołymy odnotowano również temperaturę minus 68 stopni Celsjusza,  co świadczy z jakimi mrozami musieli się zmagać więźniowie. Często byli oni pozbawieni odpowiedniej odzieży i wyposażenia do pracy w lesie. Na barak przypadały 1-2 piece co powodowało, że były w nim miejsca niemal całkowicie nie ogrzane.

Odrębną kwestią był sadyzm więźniów kryminalnych oraz załogi obozu, a także surowe kary za nieposłuszeństwo. Strażnicy wywodzili się z niższych warstw społecznych i nie przykładali się do pracy. Traktowali prace w obozie jako swego rodzaju zesłanie co często odbijało się na więźniach. Demoralizacja była zwalczana, ale nieskutecznie. Śmiertelność w obozach wynosiła około 14 proc. całości stanu rocznie.

Przebieg brutalnej akcji przesiedleń był wszędzie podobny. Dość wiernie oddaje to relacja sybiraczki Mari Skrzyńskiej z domu Ząbek (1926-2003), córki leśniczego z Ropienki: Mój ojciec Stanisław Ząbek ur. 11.04.1895 r. (…) mieszkał z rodziną w Ropience pow. Lesko, gdzie pracował jako leśniczy. Zarządzał lasami majątku ziemiańskiej rodziny Hołyńskich w Brelikowie oraz lasami dziedzica Ropienki Górnej i przedsiębiorcy naftowego Henryka Linderskiego.Pamiętam doskonale ten piątkowy wieczór 9 lutego 1940 r. Byłam już w wieku 13 lat. Tego wieczoru mama zarobiła zaczyn do ciasta na chleb do upieczenia w sobotę. Żeby go przygotować przecierała ziemniaki przez sito. Chleba już nie upiekła, bo tej nocy ok. godz. 2:00 obudził nas łomot i krzyk „otwierać drzwi!”. Po wejściu trzech uzbrojonych NKWD-stów oznajmiono, że jest nakaz przeprowadzenia rewizji i zaczęli poszukiwania rzekomo ukrywanej broni. Ojca od nas odseparowali, stawiając go do kąta. (…) Jeden z żołnierzy niby na pocieszenie skwitował, że jedziemy niedaleko koło Lwowa i jeszcze tu wrócimy. Oświadczono stanowczo, że w ciągu 15 minut mamy opuścić dom. Poganiając mamę, kazano jej ciepło ubrać dzieci, spakować niezbędne rzeczy i przygotować się do podróży, bo podwoda już czekała na drodze. Przez cały czas tato trzymany był w kącie. Wykorzystując chwilę nieuwagi, mama cicho szepnęła do moich braci Tadzia (lat 11) i Gustka (lat 5), żeby wymknęli się i poszli obudzić babcię (mama mojej mamy) mieszkającą w sąsiednim domu i poprosili o trochę mleka, a także przekazali co się stało. W końcu pod strażą jak zbrodniarza wyprowadzili pilnowanego tatę, sadzając go na drugich saniach. Nie pozwolono nam nic wziąć, tylko dobrze się ubrać. Dopiero później zobaczyliśmy, że innym rodzinom deportowanym pozwolono zabrać na drogę nieco żywności, a my nawet chleba nie zabraliśmy. Ciemna noc, mróz, zadyma, ludzie spali, a my jechaliśmy w nieznane. Po 10 km jazdy dowieziono nas do stacji kolejowej w Olszanicy, gdzie czekał podstawiony długi skład bydlęcych wagonów."

Przy wysiadce i przechodzeniu na stację była szansa na ucieczkę dla dzieci, które były mniej pilnowane. Mama namawiała nas, zwłaszcza że w tej wsi mieszkały dwie nasze ciocie, ale orzekliśmy, że gdzie tato i mama -  tam i my. Kiedy poprowadzono nas do wagonu i odsunięto zaryglowane drzwi, okazało się, że w ciemnościach wagonu popłakując siedzą już jakieś rodziny (…). Po zasunięciu drzwi wszyscy zaczęli głośno szlochać i lamentować. Okazało się, że w naszym wagonie jest ponad 40 osób i są to tylko rodziny leśników (…). Przez szpary w wagonie widać było, jak ze wszystkich stron pod eskortą sowieckich żołnierzy przywożono kolejne rodziny i ładowano do wagonów (…). We Lwowie przeładowali nas na wagony szerokiego toru, wtedy utwierdziliśmy się w przekonaniu, że jedziemy na Sybir.

Mówiono, że nasz skład pociągu liczył ok. 60 wagonów i podobno wieziono nim 2,5 tysiąca zesłańców. We Lwowie takich transportów z Polakami jak nasz stało wiele. Mimo wołania o pomoc spragnionych i głodnych ludzi, pierwszą strawę (zamarznięty kawałek czarnego chleba i mała porcja niedobrej zamarzniętej kaszy jęczmiennej) i trochę „kipiatoku” dostaliśmy dopiero na stacji Podwołoczyska, w pobliżu niedawnej granicy polsko-sowieckiej. Dalej jechaliśmy przez miesiąc, po drodze wiele schorowanych ludzi umierało, a trupy wyrzucano za tory w śnieg. Mama też ucierpiała, była poparzona, bo podczas podróży przy szarpnięciu wagonami wylał się na jej nogę wrzątek z garnka strąconego z piecyka. Przywieziono nas do pasiołka Pobiedy koło miejscowości Tawda, Oblast Świerdłowsk, a dalej w tajgę ruszyliśmy transportem konnym i piechotą do Fanierny, gdzie na początek musieliśmy postawić sobie baraki do zamieszkania. Pięcioletni pobyt na Syberii nadaje się na osobną opowieść. Do kraju wróciliśmy w marcu 1946 roku”.

Według badaczy II wojny światowej można przyjąć, że w ramach „leśnych deportacji” łącznie zamordowano lub wywieziono z ziem wschodnich od 50 tys. do 55 tys. osób. Byli to oczywiście nie tylko leśnicy - Rosjanie deportowali całe rodziny. Szacunkowo można przyjąć, że leśników skazanych na pobyt w łagrach mogło przeżyć najwyżej ok. 15–20 proc.

Do niektórych łagrów i obozów zesłania zapewne nie dotarła nawet wiadomość o tzw. amnestii dla Polaków z 12 sierpnia 1941 r. (po układzie Sikorski – Majski).

Wielkości strat osobowych wśród leśników z polskich ziem wschodnich – od ich zajęcia przez Związek Radziecki do połowy 1940 r. – w przybliżeniu można określić według następującego podziału: wyżsi funkcjonariusze administracji leśnej, od nadleśniczego wzwyż 85 - 90 proc., nadleśniczowie i inni równorzędni funkcjonariusze leśni i drzewni 60 -70 proc., leśniczowie i leśnicy - uchodźcy 50–60 proc., gajowi i strażnicy leśni 25 - 35 proc. Straty były, więc ogromne: spowodowały one nie tylko brak należytej opieki nad łupionymi lasami, ale też i rozbicie kształtujących się polskich struktur podziemnych na wschodzie, gdzie dużą rolę odgrywali leśnicy.