Dziś Wielki Piątek i mam wrażenie, że świat wokół mnie nieco wyhamował, a może zatrzymał się w rozpamiętywaniu męki Ukrzyżowanego? Bo wczoraj i dziś na dobrą sprawę już są świąteczne dni i warto przeżyć je inaczej… Bo te rozpoczynające się święta traktujemy zwykle jak wiosnę- lekko, zwiewnie, radośnie i kolorowo. Kojarzą się nie z męką, ofiarą, cierpieniem lecz z jajem i zajączkiem. Może to i dobrze, choć nieco zadumy, dystansu oraz potrzeba zajrzenia w głąb własnej duszy przyda się każdemu. Choć nie każdy odczuwa potrzebę duchowego świętowania, takie mamy czasy.
Wiem, oczywiście, że wiem, jestem w pełni przekonany, że słowo „związkowiec” u wielu czytelników leśnego bloga i nie tylko budzi złe skojarzenia i uśmiech politowania. Bo od dłuższego czasu przedstawiciele różnych mediów kładą nam do głowy, uszu i oczu obraz związków zawodowych oraz „działaczy związkowych” jako ekipy darmozjadów i karierowiczów. Nie wiem jak to jest w innych związkach, ale w tych „leśnych”, z którymi mam do czynienia od lat jest po prostu normalnie. Nie ma armii etatowych działaczy, dziwnych przywilejów ani pozerstwa. Liczba członków wciąż rośnie, a działalność związkowa ma wieloletnią tradycję.
Gdy spojrzałem dziś w swój zielony kalendarz, po który sięgnąłem aby zapisać kolejną partię sadzonek, która dojechała ze szkółki, zauważyłem sporą kumulację przyrodniczych świąt. Choć dzień leśniczego wcale dziś nie miał posmaku święta, bo wokół sadzą, wożą sadzonki, ścinają drzewa, zrywają. Pojechały trzy samochody z drewnem, dwa „sprytne” forwardery „Vimki” ustawiają kolejne stosy, a mój telefon odzywa się raz po raz… Wiosną życie leśniczego radykalnie nabiera tempa, choć cały rok nie jest nudno… Pomimo, że na zegarze wskazówka minęła dawno godzinę 15 na koniec pracy się nie zanosi. Ale o tak ważnych świętach należy pamiętać!
Wiosna to generalnie pora roku, która zdecydowanej większości z nas miło się kojarzy. Przyroda budzi się po zimie nieśmiałą zielenią, nawoływaniem sikor, bębnieniem w sęki dzięciołów i żurawim klangorem. Dni stają się coraz dłuższe, bardziej słoneczne i możemy bezkarnie zapominać rękawiczek i szalików. Choć „w marcu jak w garncu”- to znane wszystkim przysłowie ma jak najbardziej praktyczne zastosowanie. Bo choć dziś w południe bór był ozłocony słońcem, w południe łkały na polach skowronki i kwiliły czajki, wieczorem pada lekki deszczyk, to całkiem niedawno pszczewski las był czarno biały z przewagą białego:
Każdy z nas ma swoją górę. Może to być góra możliwości, słabości ale pozostańmy w sferze góry istniejącej fizycznie i geograficznie. Ma ją przecież każdy region, okolica, miejscowość, nawet jeśli nie jest ona zbyt okazała czy wybitna. Bo zawsze jest jakaś góra… Może być to góra do zdobycia, do przebycia, do pokonania. Niezależnie od tego jak góra jest wysoka i trudna, jej pokonanie zwykle jest źródłem wielkiej satysfakcji. Bo z góry zawsze lepiej widać i zwykle z każdą górą wiążą się różne ciekawe historie. Miejscowość Pszczew, w której mieszkam od blisko ćwierć wieku też ma swoją górę.
Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego obchodzimy wprawdzie w lutym, ale to dziś, w piękny, marcowy dzień rozmyślałem sobie o naszej polszczyźnie. Przecież każdego dnia, nie tylko od święta warto troszczyć się o piękno i czystość naszego języka. To zadanie dla każdego Polaka, a wystarczy złapać jakąkolwiek gazetę lub czasopismo, zajrzeć do portalu internetowego lub posłuchać wiadomości radiowych, a można się przerazić. Pełno tam obcych, zapożyczonych, dziwnych słów, gdy tymczasem nasz język jest bardzo bogaty i barwny.