Kolega fotograf opowiedział mi jedną ze swoich tegorocznych wiosennych przygód. Otóż siedzi fotograf w budce obserwacyjnej, zamaskowany jak trzeba. Godzina może piąta rano. On siedzi tam od drugiej w nocy, bo trzeba usiąść wcześniej, zanim przylecą koguty, żeby ich nie spłoszyć. Warunki idealne, światło, tło – wszystko. Tokowisko trwa w najlepsze, tuż przy żwirowej drodze. Nagle pojawia się na tej drodze pan na motorowerze. Gość trochę wczorajszy, nie wiadomo czy wraca z imprezy czy jedzie do pracy...
Sadzenie lasu odbywało się u mnie w tym roku w trzech parach. Miałem do zalesienia „ręcznego” niedużo, zaledwie 0,8 hektara. Miałbym kilkanaście hektarów, gdybym nie stosował odnowień naturalnych, które w moim leśnictwie wychodzą bardzo dobrze.
Koledzy namówili mnie, żeby sobie postrzelać na strzelnicy sportowej. Nie tak zupełnie od czapki, bo z instruktorem, który przyjechał specjalnie w tym celu z drugiego końca Polski, a poza tym również w dobrym towarzystwie. Wszystko to jedynie dla rozrywki, jako że strzelanie na strzelnicy do rzutków nie ma wiele wspólnego z polowaniem.
W minionym tygodniu pomagałem koledze wypuścić do leśnego jeziorka narybek, który przywiózł w wielkich plastikowych beczkach. Kolega prowadzi na tym jeziorku gospodarkę rybacką i ku mojemu zaskoczeniu nie polega ona jedynie na odławianiu ryb w sieci. Akcja zakończyła się sukcesem i kilkaset amurów oraz karpi trafiło do wody.
Widziałem dzisiaj wilka w lesie. Samo w sobie nie jest to zdarzeniem niezwykłym – robotnicy często je widują, najczęściej bardzo wcześnie rano. Dzisiaj wołk przebiegł mi drogę przed samochodem. Lepsze to chyba zresztą niż czarny kot.
Miałem już się wcześniej odezwać, że poprzedni wpis to czysty prima aprilis, no ale liczyłem, że się domyślicie. Poza tym jak wiadomo, były święta, a więc malowanie pisanek a później szereg innych zajęć raczej z daleka od komputera.