W miniony długi niepodległościowy weekend pojechałem sobie do jednego z latem najbardziej zatłoczonych mazurskich miast. Położone na szlaku Wielkich Jezior Mazurskich, latem nie tylko ciężko tu znaleźć miejsce żeby zacumować nawet mały jacht, ale nawet zaparkować samochód. (Nie bez znaczenia jest fakt, że coraz więcej jest coraz większych jachtów i coraz większych samochodów, ale to temat na zupełnie inny dzień.)
Przy leśniczówce koło płotu stała stara lipa. Stała już od jakichś stu lat, ale ostatnio zacząłem się jej wnikliwie przyglądać. Pochylała się coraz bardziej na jedną stronę, a że była wysoka i mocno rozłożysta, gdyby się przewróciła mogłaby zniszczyć dach leśniczówki. Gdyby przewróciła się trochę inaczej, zniszczyłaby tylko płot. Przed każdą większą burzą pędziłem żeby przestawić samochód w bezpieczne miejsce, a jeżeli byli goście, to im również radziłem odstawić wozy na bezpieczną odległość od feralnego drzewa. ( Czasem spadały pojedyncze suche konary.)
Zakończono pozyskanie surowca na ostatniej w tym roku powierzchni trzebieżowej w moim leśnictwie. Był to zabieg w sześćdziesięcioletnim lesie, na siedlisku lasu mieszanego bagiennego. Dla niewtajemniczonych w siedliskoznawstwo dodam, że jest to teren podmokły i na przeważającej powierzchni występuje gruba warstwa torfu. Mineralne wywyższenia zajmuje świerk z sosną a dolinki porasta brzoza.
Kupiłem sobie świetną lornetkę. Kolega który mnie niedawno odwiedził pochwalił się właśnie takim sprzętem, a ja po przetestowaniu jej w warunkach „polowych” postanowiłem nabyć taką samą. Kolega jest fotografem znanym ze swojego zamiłowania do profesjonalnych gadżetów, ale również z tego, że byle czego nie kupi. Nie jest to lornetka żadnej ze znanych w Polsce i reklamowanych w myśliwskich gazetach firm, ale zapewniam że jest naprawdę dobra.
Muszę się jeszcze przyznać, że jestem trochę wariatem. Przejechałem wczoraj samochodem ponad 600 kilometrów żeby ... no właśnie, żeby kupić kozła. I kozę. Wcale nie za małe pieniądze.
Jesień na całego, wszystko w lesie i na łące przybrało wiadomo-jakie-kolory. Ale pośród brązów, zgaszonych zieleni, żółci, czerwieni i tym podobnych odcieni nagle przyciągnął moją uwagę ostry róż i pomarańcz. I to w miejscu które mijam codziennie kilka razy, czyli przy końskim pastwisku.
W miniony weekend sporo się działo. Przyjechał do leśniczówki zespół architektów zajmujący się inwentaryzacją obiektów zabytkowych. W skład zespołu wchodził również specjalista ds. dziedzictwa kulturowego Lasów Państwowych.
Jestem pewien, że gdzieś podano numer telefonu do leśniczówki jako numer do nadleśnictwa. Otóż zdarza się, na szczęście rzadko (może to jakaś stara książka telefoniczna? Diabli wiedzą.) że dzwonią do nas różni ludzie z dość dziwnymi pytaniami. Najbardziej dziwna jest pani z jakiegoś urzędu pracy (nie przedstawia się nigdy) która dzwoni regularnie raz w miesiącu z pytaniem „Czy zatrudniacie Państwo kogoś w ramach prac interwencyjnych lub stażu?”. Na to ja (lub żona) z niezmiennym spokojem (trwa to już któryś rok) mówimy miłej pani że to leśniczówka a nie nadleśnictwo, że my nie zatrudniamy, że proszę zadzwonić do biura, numer taki a taki, i proszę zmienić sobie w bazie danych numer telefonu! Nie pomaga. (Aha, za każdym razem chyba dzwoni inna pani ...)
W ubiegłą sobotę byłem na polowaniu na kaczki. Przyznam, że sam je zorganizowałem, bo o ile koledzy wyrazili licznie chęć udziału, to samo się nie zrobi. To nie jest tak, że się po prostu jedzie, strzela, i już. Trzeba wcześniej kilka razy odwiedzić te miejsca gdzie planuje się polować, ustalić, czy kaczki pojawiają się tam rano, czy wieczorem, a może są tam cały dzień, jaki jest teren – czy trudne błotniste bagno czy jezioro zarośnięte trzcinami. Nawet kolejność odwiedzanych „akwenów” ma znaczenie, bo jeżeli na koniec zostawić najtrudniejsze do przejścia bagno, to już ani ludzie ani psy nie będą miały siły. Pies tym razem był tylko jeden, mój. Sprawdził się świetnie, ale ponieważ było dwunastu myśliwych którzy strzelali intensywnie (choć nie zawsze skutecznie – jest takie myśliwskie powiedzenie: „jedna kaczka – jedna paczka” (amunicji oczywiście)) to pod koniec był już wykończony.
Dzisiaj z sąsiedniego nadleśnictwa przyjechał do mnie kolega – główny sprawca zamieszania, pomysłodawca wytyczania szlaku konnego przez puszczę augustowską i mazurskie lasy. Główny szlak jest już dawno wytyczony – nosi nazwę Szlaku Konnego Puszczy Augustowskiej i Mazur. Ale co roku przychodzą nam do głowy nowe pomysły i w związku z tym wytyczane są kolejne odnogi szlaku prowadzące do nowych stanic, tudzież ciekawych obiektów rozsianych po terenie ( pomników przyrody, ruin starych osad itp.). Większość tras biegnie przez tereny należące do Lasów Państwowych, więc niezbędna jest zgoda i współpraca wszystkich okolicznych nadleśnictw. Jak na razie nie ma z tym problemów, bo wszędzie można znaleźć leśników będących fanami rajdów konnych którzy angażują się w projektowanie, wytyczanie i znakowanie kolejnych odnóg szlaku.
Na niedawnym spacerze w lesie żona zauważyła dziwnego grzyba, który ją niezwykle zaintrygował. Na wszelki wypadek postanowiła go nie zrywać. Kiedy opowiedziała mi jak wyglądał, od razu wiedziałem o co chodzi. Następnego dnia wróciła w to samo miejsce z aparatem i zrobiła mu zdjęcie. Jak najbardziej był to szmaciak gałęzisty (Sparassis crispa(Wulf.).
Kilka miesięcy temu kolega idąc na ryby znalazł nad rzeką wydrę. Zupełnie małą. Jej matkę prawdopodobnie zabili „źli ludzie”. Mała wydra w przyrodzie nie miałaby szans, ale na szczęście nauczyła się korzystać ze smoczka i przetrwała najtrudniejszy okres pierwszych kilku dni na mleku dla niemowlaków. A potem ... zaczęło się.